czwartek, 18 kwietnia 2013


Pożegnanie

W końcu przyszła wiosna
Przyszła i nie pozwala ci zostać.
Nie zamykaj oczu, otwórz, proszę zostań
Nie zostawiaj mnie, nienawidzę rozstań.
Nie umieraj, nie możesz,
Obiecałaś, że z setki nie spuścisz.
Dobrze wiesz, że tych co kłamią
Nazywa się „oszuści“
Nie umieraj
Kto będzie skórą cienką jak pergamin
Gładził moje włosy kiedy przyjdę z kłopotami?
Nie zostawiaj mnie
Kto kiedy zadzwonię
Będzie czekał na mój głos po drugiej stronie?
Kto drugi mógłby jeść tylko placki ziemniaczane?
Kogo fryzjerka Danusia będzie czesać w soboty nad ranem?
Kto będzie krzyczał na mnie, że tak dawno u niego nie byłam?
Kto mi powie w oczy, że znowu przytyłam?
Popatrz na mnie i powiedz, że nie umrzesz
Potrzebuję cię z krwi i kości
Tylko wtedy można śpiewać i mówić mi mądrości.
Przyszła wiosna, niedługo będzie lato
Posiedzimy na ławce pod blokiem
Co ty na to?
Nie odchodź, nie ty
Tobie nie wolno
Proszę nie mów nikomu,
Że widzisz moje łzy kiedy pytasz
Czy wracamy do domu.
Byłam niedawno nad ziemią, leciałam samolotem
Mogę ci opowiedzieć, na pewno opowiem ci potem
Byłam nad ziemią
I jest tylko ziemia
Jedenaście kilometrów nad nią – nic
I jeszcze wyżej też nic nie ma. 

wtorek, 11 grudnia 2012

Dna kłodzkich szuflad.

       Dzisiejszy tekst jest owocem mojego weekendu w domu i pewnej nocy na Śnieżniku, a była to noc wrześniowa. Od razu muszę rozwiać wszelkie nadzieje - dalej jestem leniwa i nic ciekawego nowego nie powstało. Za to pogrzebałam w starych śmieciach. I znalazłam stare śmieci. Tekst jest z czasów liceum, dokładnie druga klasa. Pisaliśmy wtedy eseje na dowolne tematy. Ostatnio okazało się, że nie tylko mi zapadł w pamięć i było mi nawet przyjemnie. Trochę się od tamtej pory zreformowała moja głowa i serduszko, ale jak tak to sobie czytam, to tęsknię za wiarą w te najbardziej podstawowe i najpiękniejsze rzeczy. W zasadzie wiara jest, tylko może już nie wszystko wydaje się takie proste i może czasami na to, co piękne pada za dużo cienia i trudno to dostrzec. Tak czy inaczej prezentuję wiekopomny esej:



Czerwień miłości

            Co uznajemy za spełnienie? Za pełną wiedzę o świecie i o sobie samym? Co uznajemy za bezwzględnie piękne? Czym kierujemy się w naszych sądach? Nasze skomplikowane rozumowanie i pokrętna natura sprawiają, że wszystko staje się tym, czym chcemy żeby było, a prawdą jest to, co sami uznajemy za prawdę. Najczęściej ciężko przychodzi nam przyznać się do tego, że rzeczywistość jednak jest inna. Nawet przed samym sobą. Bezsilni jesteśmy także jeśli chodzi o miłość. Choć wiemy, że wiążą się z nią bardzo różne, luźno dobrane przymiotniki: „nieszczęśliwa“, „przeklęta“, „zraniona“, „platoniczna“. Miłość, to jedyne cierpienie, o którym marzymy i jedyne przekleństwo, którego życzymy naszym najbliższym z całego serca.
            Miłość, to jedna z tych rzeczy, którą dzieląc mnożymy, co potwierdził Antooine de Saint-Exupery mówiąc: „Prawdziwa miłość nie wyczerpuje się nigdy. Im więcej dajesz, tym więcej ci jej zostanie“. Skąd więc ta niepewność? Ten brak przekonania? Lęk przed oddaniem się jej w całości? Boimy się zatracić w miłości, bo nie lubimy ryzyka. Czujemy obawę, że możemy więcej stracić, niż zyskać. Wiemy, że coś może pójść nie tak. Nie potrafimy postawić wszystkiego na jedną kartę. My – racjonalni, trzeźwo myślący, nowocześni ludzie, boimy się tych wzniosłych uczuć, nieogarnionych emocji. Z drugiej strony coś ściska nasz żołądek, wypełnia go. Zdaje się go rozrywać, szarpać. Nie, nie do bólu. Wywołuje tylko ten niepokój, ten tak dobrze znany skurcz, ten dreszcz. Skąd to uczucie? Wszystko przez jedno spojrzenie cudzych oczu, którym boimy się oddać, a które jednocześnie pragniemy oglądać za każdym razem, kiedy otwieramy swoje własne. Przestajemy myśleć trzeźwo, opierać się, ociągać. Nagle okazuje się, co odkrywamy z niemałym zaskoczeniem, że nasze decyzje bywają spontaniczne. Wszystkie obawy i lęki gdzieś się nagle kryją, rozmazują, a my, nagle tak odważni, biegniemy naprzód. Po drodze gubimy racjonalizm, lecz mimo tego, że nam wypada i roztrzaskuje się z hukiem o ziemię, nie odwracamy się. Bo tak naprawdę słyszymy, lecz udajemy głuchych. Nie chcemy go podnosić, nie chcemy go posiadać, nie chcemy się nim kierować. Stajemy się nagle zagubieni, ale szczęśliwi. Świat rozsypany, zburzony przez tornado uczuć, mimo zniszczeń wydaje się nam magiczny i piękny jak nigdy. Akceptujemy z zaintrygowaniem ten nieład, bo jak stwierdza Jonathan Carroll w „Białych jabłkach“: „[...] prawdziwa miłość jest zawsze chaotyczna. Gubisz się, tracisz trzeźwy osąd. Nie umiesz się bronić. Im większa miłość, tym większy chaos.“
            Gubimy się w słownikowych formułkach: zauroczenie, zakochanie, zaślepienie... Już miłość? Jeszcze nie? Nie potrafimy określić tego, co daje nam tak wyraźne oznaki. Ale słowo miłość nieustannie i niemiłosiernie ocha się na usta. Tak bardzo chcemy jej doświadczyć, że z zapałem i ochotą w oczach, niemal takimi samymi z jakimi pięcioletni dzieciak patrzy na lody za witryną w upalne lipcowe popołudnie, nazywamy zachłannie to coś między mną a kimś miłością. Nigdy nie wiedząc czy to już, czy jeszcze nie. A kiedy już owszem, na pewno i na wieczność to miłość, a potem pojawia się kolejna? Nowsza, milsza, przyjemniejsza, nie zniszczona, prawie nie używana? Znów taka tajemnicza, znów to pożądanie, znów ten błysk w oku? Tamto to już nie miłość? Przyzwyczajenie? A może w obu przypadkach to miłość, lecz nowsze, znaczy lepsze? A może gdzieś jest finał i miłość się kończy? A może finał jest wieczny, jak w wierszu Poświatowskiej? Więc jednak chyba na pewno miłość bywa wieczna. Jednak. Chyba. Na pewno! Bywa? Bez względu na jej trwałość czy nietrwałość oddajemy się jej, jednocześnie się jej opierając, przekornie udając niezainteresowanych. Stopniowo zawierzamy coraz bardziej, ufamy silniej, kochamy trwalej. I zdarza się też tak, że spotyka nas zawód. Sprawą oczywistą jest, że cierpimy, miotamy się, szlochamy, nienawidzimy. Sprawą równie oczywistą jest, że czas leczy rany lub przyzwyczaja do bólu. Jedno z dwóch, choć nie wiem dokładnie które. Tak czy inaczej czas w jakiś sposób pomaga. Nasuwają się słowa Konrada z „Dziadów“ Adama Mickiewicza: „Kto miłości nie zna, ten żyje szczęśliwy, i noc ma spokojną i dzień nietęskliwy“. I choć je wypowiedział, jestem niemal przekonana, że nie żałował ani jednej chwili, którą dzielił z ukochaną, mimo wszelkich niespokojnych nocy i teskných poranków, bo przecież ,według Anny Kamińskiej: „Prawdziwa miłość jest chyba tylko samą tęsknotą i pragnieniem“. Przychodzi czasem nam stwierdzić, że niewiadomo co to jest ta wszechobecna i miłościwie nam panująca Miłość. Ale podobno prawdziwa miłość otwiera ramiona, a zamyka oczy. A my z reguły lubimy patrzeć. I lubimy widzieć. Dlatego się jej boimy.
            I w końcu ta czerwień. Czerwień, jako kolor miłości. Dlaczego czerwień? Dlaczego nie zieleń? Spokojna, pobłażliwa, głaskająca po głowie, kojąca, dająca wytchnienie zmęczonym oczom? Dlaczego agresywna, bojownicza, krwawa, krzycząca czerwień? Ciągły niepokój, walka, brak wytchnienia? Bo nie chcemy spokoju. Bo marzymy o nieistniejącym ideale, a uczucia lokujemy w pełnym wad człowieku z krwi i kości. I ta krew się później leje i przelewa i buzuje. I owszem, jest jak najbardziej czerwona. I bywają kłótnie, i zdarzają się rozstania, i następują powroty. A my nie chcemy nic zmieniać. Odkładamy nasz nierealny ideał i jesteśmy najszczęśliwsi na świecie i modlimy się, aby nigdy się nie pojawił. Bo lubimy te drobne kłótnie i wbrew pozorom, potrzebujemy tych większych. Bo zwalczamy w sobie nawzajem to, co złe i niekonieczne, a jednocześnie uczymy się akceptować nasze wady. Marzenia się nie spełniają, lecz ulegają przekształceniu. Dzięki temu stają się rzeczywiste. I krzyczymy i kochamy. I pragniemy tych sprzeczności. A kiedy się nie udaje, to mimo że cierpimy czasem tak okrutnie, skłonni jesteśmy zakochać się na nowo jeszze tysiące razy. W dodatku za każdym razem prawdziwie. I prawdopodobnie na zawsze. Kochajcie, a będziecie żyć wiecznie? Nie, wszyscy umrzemy. Ale wybierając swoją śmierć, pragnę umrzeć z miłości.


PS: Musiałam przepisywać z kartki, doceńcie!

piątek, 26 października 2012

65.


Był czas, w którym Marta wyjechała do Szkocji. Bo dzisiaj będzie trochę o Marcie. W ogóle doszłam do wniosku, że jest w moim życiu wielu ludzi wartych opowiedzenia. Muszę to zrobić. Opowiedzieć o nich. Nie pamiętam dokładnej daty, ale za to napisałam wtedy parę zdań. A więc kiedy Marta powiedziała, że wyjeżdża za dwa dni, czułam się tak:

„Nie pierwszy raz się tak czułam. Nie pierwszy, ale chyba jeszcze nigdy nie odczuwałam tego tak dokładnie i wyraźnie. Czułam jakby wszystko szło do przodu, wszystko oprócz mnie. Stałam na za małym balkonie, na strzeżonym ciemnym osiedlu i mimo wszechobecnego spokoju zdawało mi się, że jestem jedyną częścią wszechświata, która stoi w miejscu. Utknęłam, albo zostałam w którymś momencie pominięta. Tak jakbym  miała potencjał do wygranej, ale ktoś zdecydował za mnie, że należy poddać tę partię. Wiem, że wszystko powinno opierać się na jakimś celu, że cel powoduje koncentrację działania. Nie potrafię go odnaleźć. Dlatego nie wiem co robić. Marta powiedziała mi dziś, że wyjeżdża i uderzyło mnie to tak nagle, że nie potrafiłam przestać o niej myśleć. Nie byłyśmy sobie ani bliskie ani dalekie, przynajmniej z założenia. Należy do tych osób, z którymi łączy mnie zupełnie nadprzyrodzona nić porozumienia. Możemy nie rozmawiać przez rok, a kiedy się spotkamy pełno jest zdań, których nie ma potrzeby kończyć, bo dokładnie wiemy jak się kończą i pełno rzucanych porozumiewawczych spojrzeń. Jesteśmy na jakiejś płaszczyźnie bardzo do siebie podobne i przez to chyba nie zniosłybyśmy się na co dzień, ale współgramy świetnie raz na jakiś czas, choć to z kolei zawsze pozostawia niedosyt. Podziwiam ją i jej zazdroszczę. Nie wiem co bardziej, choć w gruncie rzeczy nie są to uczucia sprzeczne, więc mogą występować razem w różnym stopniu nasilenia i nie będzie z tego problemów. Wystarczy na nią spojrzeć, żeby mieć pewność, że jej się w życiu uda, a jeśli się nie uda, to będzie to ogromnie nieporozumienie. Jest jedną z tych osób, w których się wszystko gotuje, które nie tyle się nie boją, ale mają w sobie więcej odwagi niż strachu. Wiem, że się nie pożegnamy, bo nie będzie okazji, że długo się nie zobaczymy i że wiele się zmieni. Boję się, że odnajdzie to, czego w życiu szuka, odnajdzie cel, wiarę w ludzi i w końcu odnajdzie siebie. Boję się, że wtedy nas zagubionych będzie o jedną osobę mniej i kiedy będę jej o moim zagubieniu opowiadać, nie będzie już mnie rozumieć. Popatrzy na mnie z uśmiechem i powiem mi jakie życie jest proste, a ja będę wiedziała, że mnie nie pojmuje. Z drugiej strony bardzo chcę żeby tak było. Niech się odnajdzie i uzna, że to śmieszne być zagubionym. Niech nas będzie o jeden mniej.”

Ani ja, ani Marta jednak wciąż się nie odnalazłyśmy, choć nasze życia pozmieniały się w znacznym stopniu (jej chyba wciąż bardziej niż moje). Zawsze jakoś bardzo uderza to, że ktoś w jakiś sposób odchodzi. To bardzo niesprawiedliwe, bo często przesłania nam obraz bliskich nam osób, które wciąż są razem z nami. Wypełniamy myśli tylko jedną osobą i odległością. W gruncie rzeczy wiedząc, że gdyby została wcale nie widywałybyśmy się codziennie, nie dzwoniłybyśmy do siebie bez przerwy, nie nocowały u siebie raz w tygodniu i nie wpadały niespodziewanie na kawę. I to wiadomo. Ale też nagle pojawia się ta myśl, że jakbyśmy chciały zrobić którąkolwiek z tych rzeczy - nie ma na to szans. I chyba na tym to polega. Czujemy zagrożenie. Tak naprawdę niewiele się zmienia, ale przez chwilę czujemy, że to bez sensu. Dociera do nas, że do tej pory wszystko było proste, jeśli tylko byśmy chcieli, a teraz już takie nie będzie. Tak czy inaczej nikt Marty nie powstrzymał. Pojechała i trzeba było się tego nauczyć. Był to akurat ten sam czas, w którym myślałam, że jak coś się w moim życiu nie zmieni, to zwariuję, więc zazdrościłam jej, że u niej zmieni się wszystko. Jak teraz się okazuje, mimo że zostałam, u mnie też wszystko przewróciło się do góry nogami i może nawet widok z tej pozycji jest lepszy, ale o tym kiedyś.
Potem widziałyśmy się we wrześniu, a wrzesień był miesiącem, w którym robiłam różne rzeczy, ale głównie zajmowałam się czekaniem na październik. Wiedziałam, że wszystko co wakacje miały mi do zaoferowania mam już za sobą. Wizyta Marty chyba pomogła nam wszystkim. Mnie, Ali (tak, o niej też będzie trzeba pomówić) i w końcu Marcie samej w sobie. Nabrałyśmy sił i rozeszłyśmy się we wszystkie strony świata. Patrząc na to z perspektywy czasu (co brzmi absurdalnie, bo minęło trochę ponad miesiąc!), myślę że to nasze spotkanie i wyprawa w góry, a w końcu siedzenie z wódką na dachu schroniska, wiele zmieniło w moim myśleniu. Widziałyśmy się krótko, aczkolwiek intensywnie. Okazało się, że znów nie będzie okazji się pożegnać. I tak Marta opuściła nas tanimi liniami po raz drugi, po raz drugi bez łezki w oku i z przekonaniem, że jeszcze się zobaczymy i będzie czas na płacz. Nie zobaczyłyśmy się i płaczu nie było, ale może to i lepiej. Pożegnania są przygnębiające, a przecież mamy zamiar zawładnąć światem w różnych jego zakątkach, więc nie ma się co rozczulać. 

Sytuacja od jej wyjazdu zmieniła się o tyle, że dalej nie mamy pojęcia co ze sobą zrobić, ale za to teraz patrzymy na to z przymrużeniem oka, bo wiemy że jesteśmy stworzone do wyższych celów! I w związku z tym chciałabym zaprosić Was w pewne miejsce, które powstało ku pokrzepieniu serc. Jeśli lubicie sobie czasami mnie poczytać, to polubicie sobie czasami poczytać i Martę.  Jest tam inaczej niż tu, chyba weselej.
Oczywiście to dwie różne sprawy: tu i tam. Będę tu dalej zaglądać, oby nie tak rzadko jak do tej pory!

A więc jest takie miejsce w sieci, gdzie od niedawna z Martą nie narzekamy!

piątek, 28 września 2012

64.

       Jeśli chodzi o bloga, to miałam jakieś myśli samobójcze, co by go usunąć, jako rzecz społeczności całkowicie zbędna, ale ostatnio coś ze dwie osoby przebąknęły, że może bym coś napisała. No to powiedzmy, że wracam po długiej wakacyjnej przerwie. Co się zmieniło? Wszystko. Tak czy inaczej pewnie dalej będę tu sobie wpadać i narzekać, albo zgłębiać tajemnice ludzkiej egzystencji. Także obwieszczam rychły come back i zapraszam.

poniedziałek, 28 maja 2012

63.

 

 26.05.2012r.:


      Nie można uciekać wiecznie. Od niczego. W czasie ucieczki ciągle o tym wiedziałam i ta myśl mnie spowalniała, aż w końcu potrząsnęła mną na tyle, że musiałam się zatrzymać. Moje miasto kąpało się w słońcu i chłodziło w chmurach. Było ładnie, jakby pogoda w ogóle nie miała nic do rzeczy. Najtrudniejsza decyzja w moim życiu. Najgorszy dzień. Najcięższa noc. Najpiękniejsze pożegnanie na świecie.
     Wiele dziś zrozumiałam. To jak bardzo jestem zagubiona, dlaczego tak jest i to jak bardzo się zmieniłam. Dawno nie byłam w domu. Miałam okazję popatrzeć z innej perspektywy na wszystko co się ostatnio dzieje. Na rzeczywistość, w której jestem. Rzeczywistość, w której nie ma na nic czasu, w której trzeba działać szybko, przez co ludzie przestają odróżniać dobro od zła. Nie wierzą w piękne rzeczy. Na niewielu rzeczach im zależy, a najczęściej w zasadzie tylko na jednym. Jak ma się szczęście, to trafia się na kogoś, kto przynajmniej próbuje to ubrać w ładne słowa. Ludzie ukrywają tu pod pozorną pewnością siebie to, co ich boli. Nie chcą nikogo do siebie dopuścić, boją się że zacznie im zależeć, boją się zobowiązań, uczuć, bycia zranionym. Boją się zaryzykować, nawet jeśli coś jest warte ryzyka. Najmniejsza linia oporu. Łatwo. Za łatwo. Źle jest się tu znaleźć. Źle jest tu tkwić. Traci się nadzieję, że istnieją ludzie wyjątkowi, przed którymi warto cokolwiek odkryć, pokazać siebie, którym warto ufać. Tu nie ma uczuć. Zawsze chciałam być dobra, robić rzeczy właściwe i ważne, nadawać wszystkiemu znaczenie. Teraz nie wiem kim jestem. Wszystko jest bez znaczenia. Dlatego nie lubię tego miasta.
      Podjąć decyzję i wiedzieć, że się ją podjęło to jedno. Wypowiedzieć ją głośno to już zupełnie co innego. Wiedzieć, że będzie przez to cierpiał ktoś, kto w najmniejszym stopniu na to nie zasługuje. Ktoś ważny. Ktoś komu nie chce się zadawać bólu. Jak to zrobić, kiedy żaden sposób nie jest lepszy niż inny.
     Tak dawno nie miałam tego poczucia, że znam kogoś na pamięć, że jest bezpieczny, że wiem co myśli, kim dla niego jestem. Tak trudno odejść. Wszystkim się wydaje, że osobie która odchodzi nie jest trudno. Kiedy jest. Czułam pod palcami skórę, błądziłam po niej jakby nie chcąc ominąć żadnego szczegółu. Jakbym bała się, że jak tylko się od niej oderwę zapomnę jaka jest, stanie się obca, coś mi umknie. Te dobrze znane dłonie, które wiedzą czego mi trzeba. I usta. Usta bez pośpiechu. Czułe. Ile jest intymności w najdrobniejszych gestach, które normalnie byłyby bez znaczenia, kiedy wie się, że są ostatnie. 
    Tak bardzo się boję to wszystko odrzucić, zostawić. W imię czego? W imię samotności, która niewiele daje w zamian. Udowodnienia sobie, że można inaczej, że potrafię stawić czoło rzeczom, których najbardziej się boję i potrafię to zrobić sama. Żeby się odnaleźć. Żeby nie wybierać tego, co bezpieczne, tylko dlatego że tak wygodniej. Możliwe, że kiedyś stwierdzę, że dzień, w którym podjęłam tą decyzję, to dzień, w którym okazałam się najgłupsza na świecie. Na tą chwilę wiem, że tak muszę. Wiem, że robię dobrze. Podejmuję ryzyko. Nie wiem co będzie i czy to co będzie jest tego warte. Jestem sama. Na własne życzenie. Nigdy nie czułam się słabsza i silniejsza jednocześnie.
    Podobno płaczę najpiękniej na świecie. Dementuję plotkę. Po około 45 minutach na twarzy pojawiają się czerwone plamy. Potem pęka mi głowa. Dobrze, że to metafora.
    Jestem wyczerpana. Kuje mnie serce. Na dobrą sprawę to znak, że ciągle jest na swoim miejscu. Tylko nie wiem czy daje mi znaki, bo jest na mnie złe w konkretnej sprawie, czy ogólnie ma mnie dość.

czwartek, 24 maja 2012

62.

Jedyne co tak w miarę lubię w tym mieście, to że czasami są spięcia na przewodach tramwajów. I wtedy tak sobie strzela. I wygląda ładnie. A tak poza tym, to nie bardzo tu lubię cokolwiek. Chyba że się trafi taki słoneczny dzień jak dzisiaj i można sobie beztrosko poleżeć, pochodzić po dachach. Dzień powrotu do życia. Dzień końca roku na uczelni.  Tylko że ostatnio zawsze po udanym dniu przychodzi smutny wieczór. Nie wiem czemu. Dziś też tak jest. Dziwnie mi wracać do domu. Dawno w domu nie byłam. Czym różni się to, jak mi źle tutaj z tym, jak mi źle w domu? Tym, że w domu mama zrobi obiad, a po obiedzie zawsze jest lepiej. Ciągle mi smutno, że mnie omija ta wiosna z kotliny. Tam wiosna jest najlepsza na świecie. Trzeba wrócić do domu.
      Dziwnie jest też wrócić na parkiet. Ale to jedyna zażyłość, co do której jestem pewna, że tęsknota była obustronna i jednakowo mocna. Tak mi tego brakowało. Myślałam, że po przerwie ciało będzie jakoś protestować, ale czuję się dobrze. Najwyższy wyraz tęsknoty ze strony ciała - czuję się wręcz lepiej. Tak mi tego brakowało. To jakby wyrzucić z siebie wszystkie problemy, jakby nie istnieć, albo istnieć w równoległej rzeczywistości, bez ludzi, zdarzeń, przyczyn i skutków. Wszystko jest muzyką i ciałem. W sali baletowej nie ma zegara. Nie ma czasu. Nie ma spokoju. Jeszcze tylko miesiąc i Bytom. Tak tęsknię niemożliwie za tymi ludźmi. Kiedy tańczą mają w sobie taką lekkość i harmonię, że są dla mnie w tym momencie najpiękniejszymi spośród ludzi. Potrafią przekazać wszystko bez słów. Jakby dotykali ideału istnienia, stawali się najlepszą wersją samych siebie i najlepszą wersją jaką człowiek może być w ogóle. Wychodzić z sali i nie mieć absolutnie na nic siły - jedyny rodzaj zmęczenia, który daje współmiernie dużo szczęścia.
    I bardzo się boję i bardzo sobie życiowo nie radzę. Też.
    I smutno mi. Bardzo. 

czwartek, 17 maja 2012

61.

Dzisiaj wszyscy są mili. Rzadko wszyscy są mili w taką pogodę. I jak Radzio skakał z radości, bo dostał piątkę, to nawet Pani Ola, która założę się, nie przepada za swoją pracą, pomyślała, że w gruncie rzeczy fajne z nas dzieciaki. Przede wszystkim zawsze chcę być sobą. Jeśli macie zamiar milczeć z tego powodu - to milczcie. Nie wolno ciągle myśleć o tym, co na nasze zachowanie powiedzą inni. Trzeba robić tak, jak się czuje. Czasami potem bywa smutno, bo wydawałoby się że już na wyciągnięcie ręki było poczucie bezpieczeństwa. Ktoś nas od siebie odsuwa. Nie szkodzi.  Lubię czasem samotne wieczory. Jest całkiem przyjemnie. Wiem, że mogłoby być tysiąc innych wersji dzisiejszej nocy, ale wcale nie jest mi tego żal. Dziwnie jest mieć aż tak dobry dzień. Wracałam do domu i aż wszystko wisiało w powietrzu. Niebo było zachmurzone, ludzie się uśmiechali. Tylko czekać aż stanie się coś złego. Ale wciąż żyję. Daję sobie radę. Oddycham. Mogę robić co chcę. Gdybym tylko wiedziała czego chcę...